piątek, 22 grudnia 2017

Wesołych świąt i szczęśliwego nowego roku!

Witajcie kochani!

W ten piękny dzień, jakim jest 22.12, pragnę Wam złożyć przedświąteczne życzenia!


*
***
****
******

Dużo zdrowia, szczęścia, pomyślności 
Wiele zabaw i miłości 
I dobrego roku mili,
 Abyście go z rodziną spędzili!

Życzy 
Mien harel 

 Co do następnego rozdziału - kochani, bardzo Was przepraszam, ale nauki było w bród, a nauczyciele ( jak sami nam wyjaśnili ) zarzucają nas kartkówkami i sprawdzianami przed Wigilią, aby sami mogli spędzić ten wyjątkowy czas z rodziną. Dlatego też nie miałam kiedy na porządnie do niego przysiąść.
Ale to nie znaczy, że się leniłam! Mam obecnie jakieś 50% na laptopie. Udostępniam Wam kawałek, abyście nie sądzili, że tylko leżę do góry brzuchem <3
Reszta dodana zostanie na początku stycznia :
P.s - Gorąco pozdrawiam Red Queen

 I jeszcze raz:
WESOŁYCH ŚWIĄT! 

 
„W kółko raz po raz, ciągle
w miejscu spędzam dni.
Nienawiść męczy mnie,
od agonii dawno już mnie mdli [...]
Może tylko śnię?
Może jawa jest mym snem?"

To dziwne, gdy będąc jedynie zamkniętą powłoką, wciąż odczuwałam mijający proces. Tak, jakby wbrew mojej woli ktoś poddał mnie narkozie i wszczepił wspomnienia innej osoby. Jej życie. Treść. Całkowity sens. Wybrakowaną wolę.
Zaciągnęłam zasłony w pokoju, nie chcąc, by przedostał się jakikolwiek promień ślący mdlące  światło.
 Usiadłam w kuckach na podłodze, miętosząc jednocześnie w dłoniach znalezisko. Kilkakrotnie otwierałam i zamykałam dziennik, licząc na niewyjaśniony cud. Z każdą kolejną próbą dopadało mnie rozczarowanie. Cokolwiek bym nie zrobiła, jakkolwiek nie odwróciła, strony pozostawały puste. Nie chciałam w to wierzyć. Kto pozostawiłby niezapisany pamiętnik na regale w bibliotece? Jaki miał w tym cel?
 Cała ja. Liczyłam na odpowiedź, która miała nie nadejść.
Wybrakowana.
 Pomimo biegu lat, zeszyt wciąż wyglądał przyzwoicie. Obszyty naturalną, brązowawą skórą pozostawiał ciekawe wrażenie. Ale musiał być stary. Musiał.
Więc czemu papier lśnił bielą?
 Dlaczego nie przybrał żółtawych odcieni?
 Nigdy nie otrzymałam odpowiedzi na nurtujące pytania. Nie zdziwiłam się, gdy i w tedy odpowiadała mi głucha cisza.
 Przez chwilę nawijałam na palec rzemyk. To wszystko jest...
 Niepełne.
 Spięłam włosy recepturką znalezioną w szafce kuchennej. Nie chciałam ich widzieć. Każdy jasny kosmyk przypominał mi o... O tym.
Ale nie ścięłam ich. Nie miałam odwagi.
 Słaba.
Kolejny raz odkryłam, jak niewiele byłam warta.
 Czyjś głos. Szept. Kroki.
Skrzypienie desek. Na zewnątrz.
Zaczęłam szybciej oddychać. Zerknęłam niepewnie na drzwi zastawione komodą. Płynnym ruchem rzuciłam dziennik pod łóżko. Pudroworóżowa pościel sięgała niemal podłogi, przysłaniając wolną przestrzeń między jego nogami. Nic nie zauważą.
Nie mogą.
 Dudnienie stawało się coraz głośniejsze. Usiadłam naprzeciw wejścia i podciągnęłam nogi pod brodę. Przymknęłam powieki. 

Lawenda. Zapach kwiatów mimowolnie wdzierał się do nozdrzy. Lubiła wychodzić na dwór, ganiać z dziećmi po parku, puszczać latawce. Córeczka często patrzyła na nią wielebnym wzrokiem, nie wierząc po krótce w swoje szczęście. Kobieta zawsze potem posyłała dziewczynce uśmiech i mówiła, że wszystko będzie dobrze.
Przecież mają siebie nawzajem, prawda? Tylko to się liczyło, czyż nie?
 Mogła powąchać rosnące irysy, biegać boso po trawie. Czasami tylko dziwnie patrzyła w dal i cicho wypowiadała jakieś słowa. Ale mała nie zwracała na to uwagi. Nie widziała, jak mama dyskretnie wyciera spływające łzy i chowa poranioną rękę za plecami gdy przechodzi obok sąsiadki. Dla niej najważniejszy był czas. Wykorzystywała go całą sobą.
Po powrocie znów będzie musiała siedzieć zamknięta w pokoju.

  Poczucie niepokoju owładnęło ciałem. Ktoś stanął przed drzwiami. Wiedziałam to. Czułam.
 Klamka drgnęła. Dreszcz przebiegł mi po plecach.
Raz. Raz. Raz. Raz. Raz.
Nie potrafiłam zliczyć do dwóch. To za wiele. Zwłaszcza dla zamazanego krańca, który mi pozostał.
 Kraniec... Koniec... Żadna różnica. I to, i to prędzej czy później skruszeje.
 Schowałam głowę między kolana. Pukanie do drzwi nie dawało mi spokoju. Chciałam odejść. Zniknąć.
Zblednąć.

poniedziałek, 27 listopada 2017

Rozdział 2 Nowe miejsca

https://orig00.deviantart.net/c1b8/f/2018/025/a/c/ptaki3_by_mechanicpigeon-dc14mw7.png

Wzbijam się w powietrze.
 Ląduję z trzaskiem na chodniku.
Nie mogę żyć.
 Nie mogę umrzeć.
 Wiecznie niezdecydowana.
 Upokorzona.
 Przez własne sumienie.*

 Leżałam skulona na puszystym dywanie. Kolana dotykały piersi, a cichy szept w głowie powtarzał, że wciąż walczę. Wpatrywałam się bezwiednie w drewniane panele o cynamonowym odcieniu.
 Wolałabym już przegrać. Ale nie chciałam ulec...
 Karze za poddanie.
 Niewidzącymi oczami mimowolnie zauważyłam różowe ściany oraz ciemne meble z XIX wieku.
Nie wiem, skąd znam się na historii. Tak już jest. Chyba.
Bogato zdobione kolumny, udekorowane zawijasami i maleńkimi kwiatami wystawały z masowych ram łoża, tworząc nad nim baldachim z muślinowego materiału. Posłanie zaś okryte było jedwabną, liliową narzutą.
 Nie zasługiwałam na to wszystko. Nie chciałam mieć tylu ładnych rzeczy. Po co mi było wygodne łóżko, skoro i tak nie przesypiałam nocy?
 Do mojej świadomości wstąpił pewien świetlik. Tak na niego mówiłam, często oświecał mnie swoimi mądrościami. Bezużyteczny umysł cieszył się z chwil spędzonych z przyjacielem. Dopiero gdy przybysz odchodził, zabierając ze sobą tak drogie mu światło, stała cząstka krążyła z kąta w kąt, kuląc ciało w otaczającym mroku i szukając zrozumienia.
 Palcami gładziłam miękki puch. Cisza wypełniła pomieszczenie, mimo to wciąż czułam na sobie czyjś podstępny wzrok.
 Mieszkałam tu od dwóch dni. Coś było nie w porządku. To... To wszystko...
 Podparłam się rękami i chwiejnie stanęłam na nogach. W kącie stała masywna, ciemna toaletka z okrągłym, pozłacanym na brzegach lustrem. Odganiając  natrętne myśli, podeszłam do niej, pamiętając, by nie wzdrygnąć się na widok nieszczęśnika  którego w nim ujrzę.
 Słabe światło świecy ustawionej na półce wystarczyło, abym zauważyła swoje sięgające łopatek jasne włosy i miodowe oczy w kształcie migdałów.
 Mam drobny nos i małe, ale pełne usta. Jestem... Jestem ładna... Nie piękna, ale...
 Kolejny cios. Odwróciłam się z pogardą w nieznaną stronę. Głos. Wygląd. Nic z tego do mnie nie należało. Ukradłam to.
 Odnajdę kiedyś właściciela.

poniedziałek, 13 listopada 2017

Rozdział 1 Nowe twarze

https://orig00.deviantart.net/c1b8/f/2018/025/a/c/ptaki3_by_mechanicpigeon-dc14mw7.png


  W pomieszczeniu panował półmrok.
 Serce wariowało. Trzepotało w piersi niczym ranny ptak łaknący nadziei. Nie słuchało mnie.
 Nigdy tego nie robiło.
Gdyby tak było, już dawno byłabym martwa.
 Zimny podmuch wiatru przypomniał mi o uchylonych drzwiach. Przymknęłam je delikatnie, starając nie narobić zbędnego hałasu. Cisza.
 Nie chciałam tu być. Ale nogi same niosły moje sztywne ciało ku marmurowym schodom przykrytym szkarłatnym dywanem. Kolejna część, nad którą nie miałam kontroli.
 Przy poręczy, po obu stronach, zauważyłam małe, garbate posągi. Przyjrzałam im się uważniej, próbując dostrzec w ciemności zarys ich twarzy. To na nic. Oczy też zawodziły.
 Zepsuta. Zepsuta. Zepsuta.
 Jestem jak niedziałający zegar. Jak rzucona, szmaciana lalka czekająca cierpliwie w kącie na właściciela. Jak kukła. Jak wiara. Jak pierwsze wspomnienie ukochanych słów. Jak miłość.
  Bezużyteczna.
  Zrobiłam kilka kroków i  zerknęłam za siebie.  
Nikogo nie słychać. 
Nie widać. 
Nie czuć.
  Też chciałabym nie istnieć.
 Ściągnęłam brwi i przygryzłam wargę. Policja nie mogła tu szukać. Brama była przecież zamknięta. A skoro posiadłość stała pusta...
 Nieco śmielej zaczęłam wchodzić na górę. Kilka dni. Nikt się nie dowie.
 Przede mną rozciągnął się kolejny obraz. Przypominał on salon, z kominkiem w kącie, solidnym, najprawdopodobniej dębowym stołem zwieńczonym maleńkimi, wystruganymi różyczkami, kanapą w nieokreślonym kolorze i czymś, co wyglądało na fotel stojący przy ścianie.
Reszta pokoju skryta była w ciemności, jakby bała się wychylić przed tą nieznaną słabością, która ich nawiedziła.
 Zawsze taka byłam.
Słaba.

Prolog

https://orig00.deviantart.net/c1b8/f/2018/025/a/c/ptaki3_by_mechanicpigeon-dc14mw7.png



Ludzie uciekają z różnych przyczyn.

  Rodzinnych. Zawodowych. Miłości. Zapomnienia. Niefortunnego wypadku. Chęci przeżycia przygody.
 Zmiany. Wyrwania się ze szponów ścisłej rutyny. Bólu.
 Śmierci.
Te i wiele innych mają usprawiedliwić nasze zachowanie. Wyciszyć nas. Oczyścić sumienie. Zwabić duszę wprost w ramiona spragnionej bliskości przyjaciółki. Uczepić się ramienia. Wargami wymuskać kawałki szkła, powbijane w jej kruche dłonie. Wyczuć zapach nadziei wymieszanej ze strachem. I w sekrecie ją pieścić...
 Delikatnie, by wątłe ciało mogło się zagoić. Choć blizny pozostaną, powstałe dzięki maleńkim ostrzom skrytym w grzechach.
Cisza.
 Biegłam. Droga była tak nieskończenie długa. Jedynie nieliczne latarnie rzucające światło wskazywały mi, gdzie powinnam stawiać stopy. Prawa, lewa. Raz, dwa. To uspokajało moje skołatane nerwy. Zajmowało czymś myśli. Nie chciałam w nich zatonąć.
 Boję się ich.
 Dźwięk syren w pobliżu. Szukali mnie. Wiedziałam to.
 Długie cienie przecinały żwirowy chodnik. Wszystko było obolałe. Ręce. Nogi. Serce.
 Ciężko łapałam oddech.  Miałam wrażenie, jakby ktoś podstawił mi pod twarz śmiertelny ogień.
Płonę.
 We własnym wstydzie.
 Nie wiem, gdzie jestem. 
Księżyc już nie pomagał. Nawet on brzydził się kawałkiem nędznego ścierwa, którym się stałam.
 Otaczał mnie las. Czułam zapach mokrych liści. Mchu. Zroszonej trawy.
 Godzina. Może dwie. Tyle uciekałam.
 Nie mogli mnie znaleźć.
 Nie wrócę tam.
Nie mogą. Nie mogą. Prawa, lewa. Nie mogą. Nie mogą. Nie mogą. Raz. Nie mogą. Nie mogą. Dwa.
Nie chcę.
 Bezwładne ciało minęło znak. Teren zabudowany. Pomoc.
 Przyspieszyłam kroku, nie zwracając uwagi na piekielne pragnienie. Oblizałam spierzchnięte wargi i szczelniej owinęłam się płaszczem.
  Coraz bliżej. Przystanęłam na chwilę i zerknęłam do tyłu. W oddali dostrzegłam zarys radiowozu. Światła rozbłysły złowrogą czerwienią.
 Zmusiłam się do ruchu. Silny ból przeszedł w odrętwienie. To śmieszne. 
Umysł też taki jest. 
 Cała jestem zepsuta.
 Po prawej stronie zaczął ciągnąć się kamienny mur obrośnięty bluszczem. Po chwili przystanęłam przed bramą.
A co, jeśli będą tu szukać? Czy wejdą na czyjąś posesję bez polecenia? Najprawdopodobniej.
 Co by powiedzieli? Uwierzyliby im?
 Dźwięk syreny przyprawiał mnie o mdłości. Ledwie chwytając oddech, pchnęłam wrota.
Ani drgnęły. Zamknięte.
Nie.
Nie! Nie! Nie! Nie! Nie! Nie! Nie!
Nie poddam się! Nie... Nie teraz!
 Ostrożnie włożyłam rozdygotaną stopę w otwór między kratami i zaczęłam się wspinać. Góra wejścia zakończona była małymi szpikulcami. Chwyciłam je w dłonie i przeskoczyłam na drugą stronę. Samochód policyjny wyjechał zza zakrętu.
 Serce boleśnie uderzało w piersi.
Minuta. Zaledwie minuta. Była dla mnie wiecznością.
 Nie zwalniając, radiowóz przejechał obok posiadłości.
 Wypuściłam powietrze, nie zdając sobie sprawy, że wstrzymałam oddech.
 Wolna! Nareszcie! Słodka, upragniona wolność!
 Już nikt mi jej nie odbierze.
Rozejrzałam się. Różany ogród wabił moje zmysły swym wyglądem i zapachem. Marmurowa fontanna stała  pośrodku, a plusk wpadającej wody przypominał mi o...
 No właśnie, o czym? Nie potrafiłam... Nie pamiętałam... Od tamtego momentu...
 Rozmyślania przerwał mi słaby pisk.
  Źródło dźwięku zwisało swobodnie do góry nogami, przyczepione do gałęzi drzewa i spoglądało na mnie nieufnie rażącymi oczami. Pożerał wzrokiem. Wysyłał do bram piekieł.
 Zimny podmuch wiatru sprowadził mnie na ziemię. 
Może jeśli poproszę o nocleg... 
Tylko na jedną noc...
 Niepewnie ruszyłam przed siebie. Zauważyłam tabliczkę przymocowaną do jednej ze ścian rezydencji, tuż przy schodach.
 Zmrużyłam oczy, myśląc, że pomoże mi to odczytać napis widniejący na niej.
Posiadłość... Sakamakich... powiedziałam na głos.
Przełknęłam ślinę i odgarnęłam niesforny kosmyk włosów za ucho.
 Pełna wątpliwości, delikatnie zapukałam. W chwili, gdy zaciśnięta dłoń musnęła żelazne skrzydła, wrota uchyliły się. Instynktownie zrobiłam krok w tył.
Uhm... Halo?
Odpowiedziała mi głucha cisza. Zerknęłam niepewnie na drzwi. Serce wariowało. Wybijało swój własny, prześmiewczy rytm. Krew powoli przepływała przez naczynia. Parzyła swą brutalnością.
 Raz, dwa.
Trzy.
 Przekroczyłam próg domu Sakamakich.
 Nie wiedziałam, że moja upragniona wolność skończy się tak szybko.

Ludzie uciekają z różnych przyczyn.
Ja uciekam przed sobą.
 
https://orig00.deviantart.net/a382/f/2018/025/c/a/ptaki1_by_mechanicpigeon-dc14eyj.png